Podziel się wrażeniami!
Zaraz po zakończeniu zwiedzania Piramid i Sfinksa w planie wycieczki tego dnia znalazła się wizyta w Instytucie Papirusu.
Na miejscu mogliśmy się zapoznać ze współczesną technologią produkcji papirusu, która od starożytnej nie różniła się jakoś radykalnie, wyjąwszy lepszą jakość dzisiejszych urządzeń. Na stołach mogliśmy zobaczyć kolejne fazy obróbki włókien roślinnych, aż do postaci, która w starożytności stała się fundamentem rozwoju literatury. Technologia produkcji wymagała ścisłego trzymania się procedur, w tym trwania poszczególnych faz, gdzie czas decydował o jakości późniejszego materiału do pisania, bądź malowania. Papirusy o wyraźnie ciemniejszej „karnacji”, co upodabnia je do starożytnych, są droższe, bo wymagają długiego „leżakowania”. Stąd tak wysokie ceny na wspólczesne obrazy malowane na papirusie, a szczególnie na ciemnym.
Część ekspozycji została wydzielona na galerię gotowych do sprzedaży malowideł miejscowych artystów. Obrazy sporządzano oczywiście na papirusie miejscowej produkcji. Tematyka malowideł to oczywiście motywy starożytnego Egiptu, które widzieliśmy wcześniej na ścianach i filarach świątyń, lub fragmenty rzeźb.
Zasadniczo fotografowanie w tym miejscu było niemile widziane, głównie, jak nam potem powiedziano, w obawie przed kopiowaniem wzorów. Moje pierwsze zdjęcie (jeszcze w tym momencie nie wiedziałem o zakazie) wykonałem przystawiając aparat do twarzy, co natychmiast zostało wyłapane przez czujną obsługę sklepu. Tyle, że wcześniej nie dostrzegłem żadnej tabliczki informującej o zakazie.
Wyglądało mi bardziej na to, że strach miał wielkie oczy i obsługa sklepu podejrzliwie, sama z siebie, traktowała wszystkie aparaty jako zagrożenie. Nie chcąc jednak nikogo drażnić, a jednocześnie chcąc jednak coś „upolować” na pamiątkę, musiałem działać nieco po partyzancku, z biodra. Pomógł w tym uchylny ekran LCD, który obserwowałem ukradkiem z góry (nie musiałem już wtedy podnosić aparatu do twarzy). Niestety, z tego powodu niektóre ujęcia kłóciły się z zasadami dobrego kadrowania.
Dodatkową trudnością było to, że malowidła w gablotach zasłonięte były szybami, co powodowało mnóstwo odblasków, a ja przecież nie mogłem szukać lepszych pozycji w obawie przed „dekonspiracją”.
Ale niezależnie od tych niezbyt udanych prób fotografowania, z uwagą przyglądałem się poszczególnym malowidłom. I jak zwykle w takich przypadkach, oczami mojej pobudzonej wyobraźni ujrzałem owe reliefy i hieroglify na ścianach świątyń w pełnej krasie barwnej, równej tym oto papirusowym malowidłom w sklepie. Czytelnicy, którzy mają za sobą lekturę poprzednich odcinków mojego egipskiego serialu, zapewne pamiętają, co pozostało po tysiącach lat z barwnych zdobień na ścianach świątyń.
Obsługa klientów w sklepie była na bardzo dobrym poziomie. Na potrzeby różnojęzycznych wycieczek sklep zatrudniał kilka dziewcząt (dziwne w Egipcie), z których każda znała dwa, trzy języki. Jak się okazało, język polski nie był w tym gronie reprezentowany. Ale jedna z nich znała jednocześnie angielski, rosyjski i bodajże czeski. Z tą, rozmowa szła całkiem dobrze, bo jak mi brakowało jakiegoś słowa angielskiego, to w sukurs przychodził mój rosyjski (choć już nieco kulawy).
Dziewczyna zdziwiona była, że znamy rosyjski nie będąc Rosjanami. No cóż, jej wykształcenie prawdopodobnie nie obejmowało niuansów historii krajów środkowej Europy.
Zapytaliśmy, dlaczego jest taka duża różnica w cenach pomiędzy tutejszymi malowidłami a tymi na targu. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że są dwie tego przyczyny. Po pierwsze tutejsi artyści należeć mają do elity, więc są drodzy. A po drugie bazarowe malowidła, takie po dolarze, są wykonywane przez artystów ludowych, a więc tańszych - a poza tym są wykonywane nie na klasycznym papirusie, a na tańszym tworzywie z włókien palmowca, produkowanym w krótkim reżimie technologicznym. I to jest prawdopodobnie cała prawda o „papirusach” bazarowych.
A oto i nasza przemiła Egipcjanka. Na fotografowanie jej postaci miałem już jej osobistą zgodę.